Tekst pierwotnie ukazał się 2 czerwca 2014 r. na łamach „Library of Economics and Liberty”. Tłumaczenie za zgodą Liberty Fund.
Podobnie jak słynna książka „1066 and All That” („Rok 1066 i cała reszta”)[1], będąca drwiną z uproszczeń i pomyłek obecnych w historii powszechnej, esej ten wykaże niewiele poszanowania dla powszechnie akceptowanych poglądów na polityczne posłuszeństwo, wybór kolektywny i rolę rządu. Zmierza on do wyjaśnienia naszych przemyśleń na temat tych spraw przez zbadanie logiki, która — jeśli odparłaby skierowaną w swoją stronę krytykę — mogłaby wspierać powszechne przekonanie o legitymizacji rządu i usprawiedliwiać zaufanie jakim się on cieszy.
Zanim pojawiło się państwo wraz z posłuszeństwem wobec niego, istniało plemię składające się z klanów. Stratyfikacja społeczna była niewielka, a reguły ograniczające indywidualną autonomię wynikały głównie ze zwyczajów i tabu, zakorzenionych w przeszłości. Rozwój nowych reguł był skromny. Wódz plemienia posiadał bardzo ograniczoną władzę naruszania wolności jednostek, a dla swoich poleceń musiał szukać niemalże jednomyślnej aprobaty.
Tego rodzaju bez mała nie-rząd był ogólnie rzecz biorąc wykonalny, gdy konflikty wewnątrz plemienia mogły być rozstrzygane przez odwołanie się do prawa zwyczajowego, a konflikty z innymi plemionami ograniczały się do drobnych incydentów, nie wpływających istotnie na podział terytorium czy reputację.
Poważny konflikt wymagał jednakże bardziej apodyktycznej władzy niż ta, którą posiadał wódz plemienia. W czasie wojny nie ma miejsca na niezdecydowanie pomiędzy dwoma planami bitwy, w których jeden klan chce posuwać się naprzód, a inny pragnie się wycofać, co skazuje je oba na porażkę. Wybór kolektywny może dominować tam, gdzie brakuje jednomyślności. Wódz plemienia zostaje zastąpiony, albo uzupełniony, wodzem wojennym, przyszłym królem. Z podboju — w wyniku podbojów, choć znacznie częściej w wyniku zostania podbitym — wyłania się państwo. Jest ono panem wyboru kolektywnego, za pomocą którego decyzje części społeczności wiążą wszystkich jej członków.
Specyfika wyboru kolektywnego leży w asymetrii. Unieważnia on wybór indywidualny, lecz jednocześnie wybór indywidualny nie może unieważnić wyboru kolektywnego. Może on co najwyżej być mu nieposłusznym, biorąc na siebie wszelkie związane z takim nieposłuszeństwem ryzyko.
Wybór kolektywny domaga się dla siebie dość elastycznych kompetencji i władzy, dalece wykraczających ponad oczywiste potrzeby związane z wojną i przygotowaniami do niej. Powszechnie utrzymuje się, że istnieje wiele funkcji życia społecznego czasu pokoju, które tylko państwo może wypełnić, lub może wypełnić lepiej niż inicjatywa prywatna. Produkcja dóbr publicznych jest w samym centrum tych twierdzeń. Obrona narodowa jest tylko jednym z wielu dóbr publicznych — niektóre w oczywisty sposób łatwiej jest dostarczyć za pomocą prywatnej inicjatywy niż obronę narodową. Potrzeba działań ze strony państwa w danej dziedzinie jest zasadniczo kwestią wiary, empirycznie nieweryfikowalnej i otwartej na sprzeczności. Można wierzyć w te potrzebę i aprobować ekspansję władzy państwa — można też nie wierzyć i sprzeciwiać się tej ekspansji.
Nawet jeśli większy zakres zastosowania wyboru kolektywnego byłby związany z większą ogólną efektywnością, to nie wynika z tego, że słusznym jest wypieranie wyboru indywidualnego przez wybór kolektywny, a nawet używanie groźby użycia fizycznego przymusu, aby stłamsić nieposłuszeństwo wobec wyboru kolektywnego. Legitymizacja nadania takiej władzy państwu pozostaje pytaniem będącym w centrum filozofii politycznej, i jak dotąd nierozwiązanym.
Od czasów wczesnego średniowiecza powszechnie wierzono, że legalność władzy królewskiej była udowadniana przez poparcie ze strony Kościoła rzymskokatolickiego, który sakralizował króla poprzez koronację, i wyposażał go w boskie prawo do sprawowania władzy. Za wyjątkiem incydentów w przejściowych okresach nastawiających Kościół przeciw królowi, bogobojny człowiek i lojalny poddany byli jedną i tą samą osobą. Ta wygodna jedność została zakłócona, gdy oświecenie zapoczątkowało zanikanie chrześcijaństwa i zastąpienie go rodzącą się świecką religią — wiarą w równość, będącą zarówno imperatywem moralnym, jak i źródłem największego możliwego szczęścia dla wszystkich. Brama dla legitymizacji państwa — czy to królestwa, czy republiki — wyrastającej ze zgody poddanych została zatem otwarta na oścież. Teoria umowy społecznej wymazała ze świadomości ludzkiej prawo boskie.
Nawet jeśli istniałaby ku temu wola — a Bóg wie, że tak nie jest — w ramach wyboru kolektywnego z trudem można uniknąć tworzenia wygranych i przegranych w bezwzględnych, czy nawet we względnych wartościach. Wydaje się więc dziwne, że posłuszeństwo polityczne jest domyślnie uważane za powszechnie, a przegrani akceptują jego konieczność bez oporu. To potencjalnie sprzeczne z własnymi preferencjami zachowanie jest w pewien sposób niespójne z naszą zwyczajową koncepcją racjonalności. Linia błędu pomiędzy kontrpreferencyjnym zachowaniem a racjonalnością ma być wypełniona przez umowę społeczną, według której ludzie zobowiązują się z góry nie stawiać oporu wyborom kolektywnym, których się boją, czy których nie lubią. Umowa społeczna nie jest czymś prawdziwym. Nie ma ona także ani znaczenia metaforycznego, ani symbolicznego. Jest narzędziem umożliwiającym nam zrozumienie, dlaczego przegrani w wyborze kolektywnym robią to, co robią. Starają się oni zadbać o siebie zgodnie z fundamentalną racjonalnością, poprzez akceptację z góry dowolnych niepożądanych wyników, w zamian za przyszłe korzyści, które w ciągu życia przypadną w udziale im oraz ich spadkobiercom.
Przynajmniej milcząco, teoria umowy społecznej rości sobie prawa do moralnej doskonałości, ponieważ jeśli jest w jakimś sensie uzasadniona, to usuwa plamę i defekt stosowania siły w społecznym współżyciu, gdyż nie stawia nikogo w pozycji, w której musi robić coś pod przymusem.
Doskonałość moralna jest wspierana przez brak przymusu, jak i przez mniej bezwzględne twierdzenie, iż umowa społeczna jest propozycją, która nie może racjonalnie zostać odrzucona, stąd zasadnym jest uważać ją za przyjętą jednomyślnie, bez zmuszania części społeczeństwa do akceptowania wyboru reszty społeczeństwa.
Nie ma jednak żadnego powodu, aby ulegać tym twierdzeniom. Jest też wiele dobrych powodów, by stawiać im opór. Poprzez umowę społeczną jednostka zobowiązuje się kupić kota w worku, a właściwie bardzo długi ciąg kotów w worku, i to po cenie ustalanej później w wyniku wyboru kolektywnego.
Rozsądnym byłoby założyć, że niektórzy ludzie przyjmą tę ofertę, ale inni nie. Upieranie się przy tym, że oferta jest tak dobra, że nie może być racjonalnie odrzucona, jest przesadne i bezczelne. Roszczenie do moralnej wyższości umowy społecznej bierze w łeb, gdyż domniemana jednomyślność nie jest wiarygodna i nie może być utrzymana.
Wybór kolektywny to wybór zdarzenia, reguły rządzącej wieloma zdarzeniami, albo reguły rządzącej tworzeniem samych reguł. Logicznie rzecz biorąc, nie ma jednak powodu, aby zatrzymać się na tym etapie, ponieważ także zasada tworzenia reguł może sama potrzebować kolejnej reguły umożliwiającej jej stworzenie, i tak dalej cofając się w nieskończoność. Idąc za radą filozofów, radzimy sobie z problemem nieskończonego regresu przez zatrzymanie procesu. Zatrzymamy go na trzecim poziomie, poziomie reguły tworzenia reguł, którą nazywamy konstytucją. Ustala ona granice, wewnątrz których może działać wybór kolektywny. Może ustanowić ścisłe ograniczenia w ramach pewnych klas wyborów, w szczególności takich, które dotyczą spraw sądownictwa, ale może też ustanowić bardzo luźne ograniczenia dotyczące spraw związanych z władzą wyboru kolektywnego nad zasobami materialnymi posiadanymi przez jednostki. Innymi słowy konstytucja zwykle pozostawia otwarte granice opodatkowania, które w znacznej mierze pozostają w domenie polityki subkonstytucyjnej. Jeśli konstytucja nakłada ograniczenie na pozyskiwanie i transfer zasobów, to jest niemal pewne, że ugnie się pod żądaniami związanymi z dobrem powszechnym. Nie napotka żadnych przeszkód w swoim uginaniu się, gdyż reguły rządzące nim będą odnosić się do samych siebie.
Przeszliśmy długą drogę od czasów konstytucji powoływanych ad hoc, które były głównie ustępstwami monarchy względem szlachty albo miast, lub jednych i drugich. W chwili obecnej reguła rządząca tworzeniem reguł na całym świecie ma takie same podstawowe funkcje: „jeden człowiek — jeden głos”, powszechne prawa wyborcze, oddanie prawa do wyboru za zbiorowość w ręce większości oraz ograniczenie wyboru kolektywnego pod pewnymi względami przy braku ograniczeń w innych. Sprawia to, że rządy stają się prawie wszechmocne w sprawach wykorzystania zasobów, będąc poddanymi wyłącznie konieczności utrzymania poparcia większości wyborców. Ten podstawowy schemat jest powszechnie nazywany „demokracją liberalną”.
Nasze zdumienie wobec dwóch słów, uważanych za starych współtowarzyszy, powinno być może zostać załagodzone przez Humpty Dumpty’ego, uczącego Alicję znaczenia słów[2]. „Liberalna”, powiedziałby Humpty Dumpty, znaczy to, co chcemy aby znaczyło. Amerykanie chcą, aby znaczyło coś zupełnie odmiennego niż Europejczycy. „Demokracja liberalna” po upadku systemu sowieckiego została ogłoszona „Końcem historii”. Esej Francisa Fukuyamy[3] z 1989 roku jest bardziej ostrożny, niż sam tytuł mógłby sugerować, ale powszechne przekonanie jakie po sobie zostawił jest takie, że z liberałami stojącymi na straży demokracji i demokratami chroniącymi liberalizm, społeczeństwo czeka już tylko jeżdżenie po równych drogach i żeglowanie po spokojnych wodach. Ta niczym nie zakłócana przyszłość nie będzie miała historii.
Bezustanna presja na redystrybucję, którą wybór publiczny wywiera na społeczeństwo, zwiastuje coś dokładnie przeciwnego, mianowicie podróż przez dziurawe drogi i wzburzone morza. Większość głosów zdobywana jest przez tego z konkurentów, który przystąpi do licytacji z najlepszą ofertą. Oferta redystrybucji danej kwoty od bogatych do biednych zawsze wygra z ofertą redystrybucji tej samej wielkości od biednych do bogatych, gdyż ta druga jest w stanie kupić mniej głosów bogatych obywateli, niż stracić głosów biednych obywateli. Rosnące wydatki rządowe na dobra publiczne i opiekę społeczną pozostawiają po sobie więcej zadowolonych biednych wyborców niż rozdrażnionych bogatych wyborców. Istnieje zatem długoterminowy trend, napędzany cyklicznymi aukcjami wyborczymi, w kierunku zwiększania rządowych wydatków i redystrybucji, faworyzujący w szczególności biedniejszą połowę społeczeństwa, a także faworyzujący starych nad młodymi, gdyż nadmiar wydatków powoduje zwiększanie zadłużenia publicznego, które — będąc korzystne dla starych — będzie przyszłym obciążeniem dla młodych.
Ten podstawowy prąd społeczny w kierunku większych wydatków i życia wykraczającego ponad posiadane zasoby może być tymczasowo przerwany, gdy bankructwo stanie się zbyt bliskie, powodując panikę. Zostaje on jednak wznowiony gdy tylko panika minie, gdyż nic nie jest w stanie zmienić kierunku działania leżącego u jego podstaw zasadniczego trendu. Końcem historii może być tylko to, co miałoby przybrać postać stabilnej i stałej sytuacji. Rzeczywistość przedstawia jednak obraz wręcz przeciwny — dynamiczny system dążący ku swemu zniszczeniu, który może stać się jeszcze bardziej spektakularny w przypadku wybuchu rewolucji młodych przeciwko całemu systemowi. Takie przepowiednie to jednak czysta fantazja. Każde realistyczne oczekiwanie przyszłości musi zakładać zakończenia obecnego rozdziału i rozpoczęcia nowego. Oczekiwania co do tego, co przyniesie ów nowy rozdział, wykraczają jednak poza wszelkie naukowe spekulacje.
[1] W. C. Sellar, R. J. Yeatman, 1066 and All That: A Memorable History of England, comprising all the parts you can remember, including 103 Good Things, 5 Bad Kings and 2 Genuine Dates, Londyn, 1930.
[2] „Kiedy ja używam słowa”, powiedział Humpty Dumpty dość srogo, „oznacza ono dokładnie to, co chcę by oznaczało — nie mniej, nie więcej”.
„Pytanie brzmi”, odparła Alicja, „czy możesz sprawić by słowa oznaczały tak wiele różnych rzeczy”.
„Pytanie brzmi”, odpowiedział Humpty Dumpty, „kto tu rządzi — to wszystko”.
Lewis Carroll, Przygody Alicji Po Drugiej Stronie Lustra (przyp. tłum.)
[3] Francis Fukuyama, „The End of History?”, The National Interest, 1989. W Polsce esej ten został wydany jako Koniec historii, Poznań: Z-sk i Spółka, 2000.
Autor: Anthony de Jasay
Tłumaczenie: Tomasz Kłosiński
Źródło tłumaczenia: mises.pl
Źródło oryginalne: econlib.org