Publicystyka

Ekonomiczne konsekwencje Stanów Zjednoczonych Europy

Tłumaczenie artykułu, który pierwotnie został opublikowany 3 marca 2003 r. na łamach Library of Economics and Liberty, a następnie ukazał się w książce „Political Economy, Concisely: Essays on Policy that does not work and Markets that do”, za zgodą „Liberty Fund”



Dziadkowie i ojcowie obecnej generacji Europejczyków doprowadzili do dwóch katastrofalnych wojen w ubiegłym wieku. Nawet dwie dekady pokoju pomiędzy nimi (1919-1939) nie były idylliczne, gdyż umożliwiły dojście do władzy nazizmowi (1933-1945) i „realnie istniejącemu” socjalizmowi Związku Sowieckiego (1917-1990). Synowie zostali na zawsze naznaczeni tymi mrocznymi wspomnieniami. Grzechy ojców nawiedziły ich i to zdeterminowało ich do nie popełniania tych samych grzechów, które mogłyby z kolei nawiedzić ich synów. „Nigdy tego więcej!” Wiele z tego co dzieje się w dzisiejszej Europie jest napędzane podświadomym strachem przed „tym” oraz wolą upewnienia się, aby „to” nigdy więcej się nie powtórzyło. Chcąc upewnić się jednak synowie popełniają nowe rodzaje grzechów.

Gdy w latach 90-tych w Niemczech toczyła się debata o przyjęciu wspólnej europejskiej waluty „podobnej do dolara”, istniała stabilna większość przeciwko niej stanowiąca niemal dwie-trzecie populacji. Partie polityczne, środowiska akademickie oraz prasa zalała wszystkich gradem argumentów o korzyściach gospodarczych takiego posunięcia, ale sondaże pozostały nieprzejednane. Dawną receptą używaną, gdy lud nie zgadzał się z rządem była zmiana ludu. Ostatnio receptą jest „jeśli się nie zgadzają, to nie pytajmy ich” i ostatecznie właśnie to niemiecki rząd zrobił, przyjmując Euro przy pełnej zgodzie wybranych przez lud przedstawicieli.

Prawdziwym motywem klasy politycznej nie była domniemana stymulacja wzrostu gospodarczego, którą wspólna waluta mogła zapewnić; stymulacja, która w końcu okazała się przygnębiająco nieobecna. W owym czasie kanclerzowi Kohlowi słusznie doradzono, że Euro okaże się kiepskim urządzeniem, a być może wręcz porażką, o ile państwa korzystające z niego nie przejdą pod wspólny rząd gospodarczy „podobnie jak w Ameryce”. Kohl wyszedł z przekonania, że mechanika wspólnej waluty w końcu zmusi Europę do zorganizowania się jako pojedyncze państwo federalne, co nigdy nie byłoby możliwe w innym przypadku. Euro zostało zaprojektowane tak, aby kolejna europejska wojna była niewyobrażalna. (To, że dolar amerykański nie przeszkodził w wybuchu amerykańskiej wojny secesyjnej jest, prawdopodobnie słusznie, odrzucane jako fałszywa analogia.)

Fiasko Euro oraz potrzeba jego naprawy powinna prowadzić do stopniowego zbliżania się państw członkowskich, stworzenia gospodarczego super-rządu, a wkrótce po nim w pełni rozwiniętego super-państwa, zanim ktokolwiek zorientowałby się co się dzieje. Ale jak ważna ta pełzająca przemiana mogłaby nie być, jest wyprzedzana przez szybsze i bardziej świadome serie działań, które mają wyposażyć Europę w mechanizm wyboru kolektywnego.

Co zaczęło się jako cztero-narodowa Europejska Wspólnota Węgla i Stali[1] w 1952 (zainspirowana naiwnym, marksistowskim wyobrażeniem, że wojny wynikają z potrzeb baronów hut stali, aby sprzedawać armaty i pociski) stało się sześcio-narodowym Wspólnym Rynkiem w 1957 r., który miał w teorii działać na zasadzie jednomyślności, ale który przede wszystkim był zarządzany przez Francję. Takie kolosy jak Wielka Brytania (1973) i Hiszpania (1986) weszły w jej skład i ostatecznie członkostwo rozszerzone zostało do piętnastu nacji, które nazwały siebie Unią Europejską z ramieniem egzekutywy w Brukseli i legislatury w Strasbourgu. Reguła większości została wprowadzona, aby rozstrzygać pewne kwestie, ale kraje zachowały prawo weta w stosunku do tego, co uważały za swoje żywotne interesy narodowe. W kwestiach, w których niemieckie poddaństwo wobec francuskiego przywództwa utrzymywało się, decyzje były podejmowane przez francusko-niemieckie wykręcanie ręki, a inne kwestie były motane i opóźniane. Wśród klasy politycznej wzrastało przekonanie, że system po prostu nie działa. Jednolity rynek funkcjonował dobrze w towarach przemysłowych, ale w dziedzinach obciążonych politycznie, jak rolnictwo, rybołówstwo, usługi finansowe oraz opodatkowanie powstał impas. A przede wszystkim, żaden postęp nie mógł być dokonany w najwyższym celu, jaki postawili sobie wyznawcy zjednoczonej Europy, a mianowicie wspólna obrona i polityka zagraniczna.

Gdy liczba członków wzrosła z 15 do 25 w maju 2004 r. i kolejni kandydaci zaczęli tłoczyć się przy wejściu, dotychczasowe prowizoryczne sposoby podejmowania decyzji zostały uznane za beznadziejne. Nikomu nie przychodzi do głowy, że decyzje na ponadnarodowym poziomie mogą być podjęte tylko, jeśli istnieje ponadnarodowa agenda, a nie jest prawem natury, że powinna ona istnieć.

Jest to zatem wielka szansa, aby wprowadzić potężny organ decyzyjny, który zrobi dla Europy to, co Biały Dom i Kongres zrobiły dla USA — to samo, tylko o wiele lepiej. Pragnąc zmazać grzechy ojców, synowie przygotowują się do popełnienia nowego typu grzechu, za który przyszłe pokolenia mogą słono zapłacić.

Dwa lub więcej konkurencyjnych projektów jest opracowywana. Jeden z nich, na czele którego stoi Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej w Brukseli, stara się wzmocnić Komisję, aby wyzwolić ją spod obecnego podporządkowania względem państw członkowskich i przekształcić ją w realną władzę wykonawczą. Budżet Komisji stanowi teraz zaledwie 1,5% europejskiego PKB, a nawet z tego skromnego procenta dwie-piąte stanowią subsydia rolne, które Bruksela szczerze chciałaby zreformować, ale nie może. Ewidentnie długa droga przed Brukselą, aby jej poziom wydatków i patronatu osiągnął proporcje waszyngtońskie, nie wspominając już o tym jaki kęs PKB danych krajów członkowskich zostaje w ich budżetach narodowych. Brukselska egzekutywa w tym momencie jest zaledwie kijanką. Aby wyrosnąć na polityczną ropuchę, władza, wpływy podatkowe i funkcje będą musiały przenosić się ze stolic narodowych do Brukseli, tak jak przenosiły się od stanów do rządu federalnego w USA. Centralna władza wykonawcza może rosnąć nie tylko poprzez przejmowanie pieniędzy i funkcji państw członkowskich, ale również dzięki zaangażowaniu w nowe, ekscytujące obszary, którymi nikt nie zajmował się wcześniej — istnieje przecież tak wiele przydatnych rzeczy, którymi rząd może się zajmować! Aby pomóc osiągnąć to wszystko, projekt ten będzie wspierał legitymizację Komisji poprzez uczernienie jej odpowiedzialną w większym stopniu przed zgromadzeniem w Strasbourgu oraz poprzez uczynienie jej przewodnictwa elekcyjnym, a nie mianowanym, jak to ma miejsce obecnie.

Kolejny projekt jest bardziej uroczysty i formalny. To konwent konstytucyjny pod przewodnictwem Valery’ego Giscard d’Estainga, byłego prezydenta Francji, który jest dla pana Prodiego, jak szerszeń dla trzmiela. Prodi chce zostać wybrany na stanowisko przewodniczącego Komisji; Giscard (któremu, mając 78 lat, nie można zarzucić braku ambicji) chce być Prezydentem nowopowstałych „Stanów Zjednoczonych Europy”. Nowy podmiot, republika luźno wzorowana na Stanach Zjednoczonych Ameryki, będzie miał władzę nakładania podatków i harmonizowania polityk fiskalnych państw członkowskich. Będzie oddany „prawom człowieka” i pielęgnował „europejski model socjalny”, hasłom które wielka europejska centrolewica, sprzymierzona ze związkami zawodowymi z jednej strony i z antyglobalistycznymi i antyamerykańskimi środowiskami opiniotwórczymi z drugiej, przyjmą jako dyskretnie przyjacielski ukłon w stronę ich agend politycznych i ekonomicznych.

Uzyskanie władzy nakładania podatków bezpośrednio, zamiast polegania na wkładach państw członkowskich do jej budżetu, jest oczywiście przełomową nowinką. Jeśli ostatecznie zostanie przyjęta, to nieuchronnie stworzy nową, górną warstwę rządu w Europie, której przeznaczeniem będzie rozrost coraz gęstszy i coraz cięższy, tak jak takie warstwy zawsze rosły i zawsze będą rosły. Jednak konstytucja wyposażyłaby nową republikę także we władzę interweniowania w legislację państw członkowskich dotyczącą opodatkowania, pomocy społecznej i kodeksu pracy, aby zapobiec ich konkurencji ze sobą za pomocą obniżania podatków korporacyjnych i składek na systemy opieki społecznej. Ta zdrowa międzypaństwowa rywalizacja, którą odbywa się pod niepochlebną nazwą „dumpingu socjalnego”, jest praktyką, którą wyszydzają socjaliści i którą dopinguje mała, ale dzielna grupka „neoliberałów”, gdyż uniemożliwia ona pełny rozkwit „europejskiego modelu socjalnego”. Odrobina konkurencji podatkowej i regulacyjnej, która istnieje między państwami europejskimi obecnie, jest tym, co powstrzymuje wielu europejskich przedsiębiorców przed rozłożeniem bezradnie rąk i zamknięciem sklepów, zmęczonych rosnącymi podatkami od wynagrodzeń pracowników i rozpleniającymi się regulacjami.

Droga do Brukseli jest wybrukowana dobrymi chęciami i twórcy tych nowych ustaleń konstytucyjnych są motywowani przez najlepszą polityczną poprawność, jakiej można sobie życzyć. Przygotowują coś, co nie będzie ani sowiecką Rosją, ani nazistowskimi Niemcami. W istocie, świadomie czy nie, tworzą oni nowy europejski porządek konstytucyjny w dużej mierze w reakcji na właśnie te okropności. Jaka szkoda, że nie widzą niezamierzonych, choć bardzo prawdopodobnych, następstw tego co tworzą, wpływających na przyszłe pokolenia. W polityce i ekonomii, i być może w innych dziedzinach także, często unika się wyrządzania szkód przez powstrzymanie się od robienia czegokolwiek, czy też, jak ujmowali to XVIII-wieczni, francuscy, liberalni fizjokraci, laissez faire laissez passer. Ale jak synowie, którzy starają się naprawić grzechy swoich ojców, nauczą się tej ważnej lekcji?


[1] Europejska Wspólnota Węgla i Stali została założona w 1952 r. i składała się z Francji, Niemiec Zachodnich, Włoch, Belgii, Holandii i Luksemburga. Europejska Wspólnota Gospodarcza została powstała na mocy Traktatu Rzymskiego w 1957 r. Pierwotnie było sześć członków: Francja, Belgia, Luksemburg, Holandia, Włochy i Niemcy Zachodnie. Wielka Brytania, Dania i Irlandia dołączyły w 1973 r.; Grecja w 1981, a Portugalia i Hiszpania w 1986 r. – przyp. red. econlib.org.


Autor: Anthony de Jasay
Tłumaczenie: Tomasz Kłosiński
Źródło: econlib.org, oll.libertyfund.org